Do naszego Klubu dotarła informacja, że szczeciński „Fantomas” organizuje zlot i to jeszcze połączony z rajdem. Zaproszenie było niespodzianką. Zastanawiałem się co i jak można przygotować na deszczowy, smutny listopad z krótkim dniem. Myślę, ze zachętą były, w pewnej części nasze długie rozmowy do późnych godzin nocnych w czasie zlotów – wągrowieckiego i leszczyńskiego. Ta moja ciekawość zadecydowała, że z Kaziem i z pewnym niedowierzaniem wybraliśmy się do Golczewa. W kierunku Szczecina moje Saxo wyruszyło w piątek – 18 listopada, tuż przed południem. Na moment zatrzymaliśmy się w Gorzowie na uzupełniające zakupy, tankowanie i chwile wytchnienia. Nie spieszyliśmy się, ponieważ organizatorzy odbierali z warsztatu swojego XM, który niespodziewanie im zaniemógł. Do Golczewa przyjechali już po nas. Z trafieniem nie było specjalnie kłopotu. O zmierzchu podjechaliśmy pod tajemniczy dwór. W sumie zjechało się prawie trzydzieści osób: ze Szczecina, Poznania, Leszna, Torunia, Wrześni, Swarzędza i Konina. Trafiły też trzy psy, które łaskawie zostały zaakceptowane przez dworskie, miejscowe koty. Miły wieczór spędziliśmy na serdecznym opowiadaniu o wydarzeniach, zamiarach i swoich troskach, popijając piwkiem i zagryzając specjalnie upieczonym wiejskim chlebem z smalcem, udekorowanym kiszonymi ogórkami. Ale biesiadę skończyliśmy zmęczeni dojazdem i całym upływającym dniem stosunkowo szybko. Nie udało mi się pospać – wstać tuż przed startem. Nad ranem obudziły mnie rozgrywające poranną konkurencje piania – miejscowe koguty, Niektóre z nich aż ochrypły z wysiłku. Zaraz po śniadaniu w sobotę wyruszyliśmy na trasę „Jesiennego Rajdu Gryfitów”. Towarzyszyła nam z kapuśniaczkiem jesienna deszczowa pogoda. Nikogo to nie zrażało. Pierwszą atrakcją był Kamień Pomorski. W średniowiecznej Baszcie Wolińskiej urządzono wystawę minerałów z całego świata. Pamiętałem jeszcze ze studiów niektóre ich nazwy, ale przyznam się, nigdy ich nie widziałem. Tym razem nie mogłem oderwać oczu od cudów mieniącej się wszystkimi kolorami kryształów – pełnych magii. Jakimś przypadkiem natrafiłem na skamieniałe dinozaury w osobnym pomieszczeniu. Mój pilot – Kazio zdecydowanie przerwał mi ucztę z minerałami przypominając o nieubłaganie o upływającym czasie. A jeszcze należało na szczycie baszty przeczytać legendy opowiadające o diabelskim kamieniu zwanym, dzisiaj Głazem Królewskim kształtem przypominający strasznego potwora – olbrzymią ropuchę. Mgła przesłoniła widoki z Baszty na Zalew Kamieński. Obok (100 m) zachował się średniowieczny Ratusz odrestaurowany w 1966 r. Niestety był zamknięty, co ucieszyło Kazia – „ ty byś tutaj znowu przepadł”. Obchodząc Ratusz wyobrażałem sobie jak obradujący sąd miejski pod podcieniami historycznej budowli sądził publicznie różnych nicponi. Zaraz po wyroku skazany trafiał w ręce mistrza katowskiego i unieruchomiony w kunie zamocowanej w ścianie Rausza, publicznie odbierał zasługi. Z pewnością wielu gapiów widząc katusze skazańca rezygnowało z uprawiania przestępczego procederu. Teraz już zdecydowanie ruszyliśmy do katedry – najwspanialszego zabytku Kamienia Pomorskiego. Już zewnętrzne mury z gotyckiej cegły wzbudziły emocje. Katedrę wewnątrz obszedłem kilka razy za każdym razem odkrywając nowe, zapierające dech w piersiach cuda. Przeliczyłem filary – stoi ich tyle, ilu było apostołów Ołtarz główny – to przepiękny gotycki tryptyk, a przy nim dębowe stalle i krzyż z XV w. Z XIII w. ocalała chrzcielnica otoczona przepiękną kratą. Ambona i organy to perełki baroku jakich można tylko pozazdrościć. Znalazłem też schody prowadzące do zamkniętego katedralnego skarbca, o którym wspominał Jan Długosz. Znajduje się w nim część cennych starodruków te, które w jakiś cudowny sposób ocalały z wojennej pogorzeli. Za symboliczną opłatą zwiedzaliśmy przykatedralny wirydarz. Tam, na ścianach w otoczeniu wspaniałej pomnikowej zieleni pod koniec XIX w. zgromadzono usunięte z posadzki katedralnej płyty nagrobne chroniąc je w ten sposób od zadeptania. Dzisiaj można podziwiać już tylko niewyraźne gotyckie i renesansowe ślady i domyślać się ich świetności. Stoi w wirydarzu figura św. Ottona– biskupa, który ewangelizował Pomorze w czasach Bolesława Krzywoustego. Święty apostoł Pomorza – Otton z bawarskiego Bambergu mówił świetnie po polsku. Za jego staraniem rozwijały się szkoły przykościelne kształcące na wysokim poziomie miejscowe społeczeństwo. Spacer po starówce odbudowanej w stylu socrealistycznym był ostatnim naszym akordem turystycznym w Kamieniu Pomorskim. To straszne budownictwo uzmysłowiło mi istnienie przerwy pokoleniowej po ostatniej wojnie w tym mieście i na całym Pomorzu Zachodnim. Coś z tym trzeba będzie w końcu zrobić. Miałem wrażenie, że Polska przyszła tu po 1945 r. na tereny zupełnie sobie obce, a przecież słowiańszczyzna była tu od zawsze! Takie są skutki wojny, pomiędzy dwiema tyraniami pełnych nienawiści i głupoty powojennych włodarzy miejskich. Nas – Polaków przeznaczono do niewolniczej pracy i biologicznej zagłady. Nie byliśmy zainteresowani w odbudowaniu starówki, uprzednio zamieszkałej i bronionej zajadle przez naszych śmiertelnych prześladowców a rozkradzionej dzięki trofiejnym zwycięzcom. Zielone Saxo z nr 6 dalej wiozło nas do Dziwnówka przez zwodzony most a później szosą wzdłuż wybrzeża, przez martwe po sezonie turystycznym miejscowości wypoczynkowe. Itinerer kazał nam odszukać zwierzyniec – małe przydrożne zoo ze strusiami, osłami i kozami. Tam musieliśmy wykazać się znajomością budowy statków i dendrologii – odróżnić liść czereśni z ogródka Jacka Muszyńskiego od innych zagadkowych.. Jacku! chwaląc się, czereśnią musisz spodziewać się, że w przyszłym roku zawitają do Ciebie niespodziewani goście – łakomczuchy i o owocach będziesz tylko wspominał. Trudno, sam tego chciałeś. W zwierzyńcu znaleźliśmy się w sytuacji osiołka, co mu w żłoby dano, bo dalej mieliśmy podążać jedną z dwóch tras: trasą widokową lub żubrów. Jedna ciekawsza od drugiej. I co dalej?: Ja chciałem jedną, a Kazio – drugą. I już mieliśmy się pobić i gniewać na siebie śmiertelnie. Ktoś z przypadkowych gapiów pogodził nas rzutem monety. Padło na trasę z żubrami. Samochód zaparkowaliśmy na leśnym parkingu. Z parasolem przez las, spacerem (2 x 1600 m. – wg informacji umieszczonej na tablicy) poszliśmy zobaczyć królewski szczep żubrowy jak jest przygotowany do zimy i zwyczajnie poplotkować. Zastanawiam się, czy tak niewielkie ocalone stado żubrów z ogrodów zoologicznych, obecnie rozmnożone jest wstanie się przetrwać w dłuższej perspektywie przy niewielkiej różnorodności genetycznej. Kaziu twierdził, że jednostka odległości, jaką jest metr w tym przypadku była nieco dłuższa(?) o czym on – piechur wojskowy z przed 50 lat jest przekonany dogłębnie i się na tym dobrze zna. Hm! Mijany las cały był zaścielony liśćmi we wszystkich odmianach brązu, czekał na pierwszy śnieg. W kilku miejscach prawdziwi gospodarze lasu, z godną podziwu wytrwałością pozostawili ślady buchtowania.. Stado żubrów powitało nas znudzoną obojętnością, chociaż czarne ich oczy widziały wszystko, co się działo w zagrodzie. Jedna z ciężarnych krów przeżuwała siano przegryzając burakami. Część stada poszła sobie na wycieczkę do większego, wygrodzonego lasu zażywać spokoju. Dostrzegliśmy też dziki, już wszystkie w zimowych sukniach. Kazio współczuł doli orłów bielików, które po przejściach uniemożliwiających im życie na wolności, tu dożywają w wielkiej klatce – swoich dni. Ja natomiast litowałem się nad parą jeleni w kończącej się porze rykowiska – bo przecież bykowi przysługuje się więcej pań, łani trochę wytchnienia. Zaraz za rezerwatem Wolińskiego Parku Narodowego pojawiła się tabliczka – :”Międzyzdroje”. Tu zalecono „zaliczyć”; molo, muzeum figur woskowych i poszukać odciśniętych rąk artystów polskich. W muzeum figur jeszcze nie mieli odlanych naszych Kaczorów – pewno obawiają się, że ich działalność polityczna nie dobiegła jeszcze końca. Nam udało się najść jedną z szykujących się przyszłych artystek do kariery, ćwiczącą odciskanie dłoni. Przekonanie mojego Kazia do mini spaceru brzegiem morza nie było takie trudne. Użyłem argumentów typowo wielkopolskich – „Jechać tyle kilometrów z Poznania i nie dotknąć morza wydając tyle kasy? Nie godzi się” Tego dnia Bałtyk straszył wysoką falą, zimnym wiatrem muskającym policzki i groźnymi chmurami, przez, które próbowało przebić się bezskutecznie listopadowe słońce. Jak zawsze będąc nad morzem sprawdzałem czy woda jest w dalszym ciągu słona. Była. W końcu dojechaliśmy do Wolina. Już szarzało. Zatrzymaliśmy się na Rynku. Widoczna z daleka katapulta i łódź rybacka intuicyjne wskazała nam miejsce, w którym należało szukać odpowiedzi na podchwytliwe pytania z itinerera. Miejsce to okazało się Muzeum Regionalnym im. Andrzeja Kaubego, zresztą bardzo interesującym. Po niestety dość pobieżnym rzuceniu okiem na eksponaty poszedłem nad brzeg zalewu, a w zasadzie Dźwiny i w duchu wyobrażałem sobie wyprawy wojenne wypływające ze świetnie położonego i zamaskowanego, potężnego wczesnośredniowiecznego portu. Jaka to musiała być potęga i organizacja w realiach IX – X w. by mogło jednocześnie wypłynąć, na kilka tygodni kilkaset łodzi na wojenną wyprawę: z końmi, prowiantem, zaopatrzeniem wojennym, żeglarzami – wojami w jednej osobie. Słowianie połabscy z zachodu tego regionu trzęśli całym Bałtykiem w VIII – XI wieku. W końcu jednak po krwawej epoce Gerona stopniowo pochłaniał ich przez wieki już bez agresji germański żywioł. Wśród władców i kapłanów Słowian połabskich i na samym Wolinie zabrakło kogoś z głową na miarę Mieszka I. W Wolinie żegnały nas obracającymi śmigłami nowoczesne wiatraki – elektrownie. Przypomniały mi widoki na Sierra de Fates, nad brzegiem Atlantyku w południu Hiszpanii. To ekologiczne źródło energii wydaje się mieć przyszłość. Do Golczewa na metę dojechaliśmy już o ciemku, ale bez błądzenia. Grafy rajdu były bezbłędne, jasne, a opisy zwiedzanych miejsc – wystarczające. Skończyliśmy jazdę o czasie pozwalającym podziwiać mijane krajobrazy. Nie spodziewałem się tak wysokiego poziomu! Były też dwie trasy do wyboru! Na miejscu okazało się, że czeka nas OS. Szukaliśmy wokół dworu przygotowanej trasy, ale daremnie. „Fantomas” zamaskował miejsce rozgrywania konkurencji sprawnościowej w wielkiej tajemnicy i schował, i odizolował ją od ciekawskich – w sali balowej. Ścigaliśmy się Citroënem Xsara WRC! W tej konkurencji naszą załogę z numerem 6 reprezentował znany pirat – kierowca rajdowy i doświadczalny od testów zderzeniowych swoją Xsarą przy prędkości powyżej 100 km/godzinę – Kazio. Całym samochodem dojechał do mety. To cud. Skutecznie pomagał mu w tym wytyczony kształt trasy, który preferował jazdę wężykiem. Zainteresowaną Policję informujemy, że OS rozgrywany był na drodze prywatnej, zamkniętej i całkowicie pozbawionej jakiegokolwiek ruchu drogowego, pieszego, pędzenia zwierząt, bez rowów i drzew. Nie zdążyliśmy ochłonąć z emocji rajdowych, a już w telewizji rozpoczął pamiętny mecz piłkarski wygrany przez naszą drużynę z Belgią 2 : 0. No cóż – z radości i entuzjazmu poszła beczka piwa, i nie tylko. Jeszcze tego samego dnia ogłoszono wyniki rajdu. Każda załoga otrzymała dyplom (szkoda, że nie podpisany) i skromny upominek. Zwyciężyła znana nam klubowa łowczyni nagród na samochodzie Citroen C- 3 – Zosia Dyba dostając w nagrodę Xsarę WRC. Do domu jednak nie wracała niespodzianką. Bała się, że zabraknie jej po drodze paliwa. Nagroda więc dojechała do Swarzędza w bagażniku. Drugie miejsce przypadło Marcinowi z Pawłem na XM. Pozostali uczestnicy musieli zadowolić się trzecimi miejscami. My z Kaziem, pomimo że udało nam się dobrze wypaść w odpowiedziach, zajęliśmy trzecie miejsce, ale nie ostatnie. Po zwycięskim meczu, zadowoleni z rezultatów rajdu, pełni dobrego humoru rozpoczęliśmy indywidualne i zbiorowe występy wokalne przy muzyce, i z pomocą śpiewnika. Od śmiechu z opowiadanych dowcipów rozbolały mnie boki, a nadwerężone struny głosowe, które musiałem przestać po czasie oliwić (już nie pomagało), położyły kres mojemu balowaniu. Życzliwi doradzali mi, bym udał się do Wojtka Mana i wystąpił w programie telewizyjnym. „ Szansa na sukces”. Mój Boże. Wytrwali do końca gospodarze, zasnęli śmiertelnie zmęczeni w wygodnych fotelach ze skibką chleba wysuniętą z rąk, powstrzymaną przed upadkiem przez kolana. W trosce o bezpieczeństwo Zbyszkowego nowego Jumpy stojącego najbliżej głównego wejścia do dworu, nieznani sprawcy zapakowali go na wszelki wypadek w folię polietylenową. (Myślałem, że instytucja nieznanych sprawców skończyła się z upadkiem komuny) Okazało się, że obawy o nowego Citroëna były dalece nieuzasadnione. Samochód bez dekoracji piórami dotrwał do świtu. Rano, w niedziele, po wczesnej pobudce zarządzonej przez koguty (przepowiadam im, że w najbliższym czasie trafią do rosołu) spakowaliśmy się, zjedliśmy śniadanie popijając gorzką zieloną herbatą. Andrzej zdopingował nas do spaceru po zaniedbanym starym parku. Teraz mogłem się przyjrzeć dokładniej staremu dworowi. To eklektyczna piętrowa budowla nawiązująca stylem do baroku, przykryta dachem czterospadowym z wydatnym ryzalitem nad balkonem podpartym kolumnami i tworzącymi ganek filarowy. Porządek psuje z pewnością przypadkowe, nie pasujące do całości, dobudowane skrzydło z wieżą zwieńczoną krenelażem. Powstanie dworu i przedwojenne jego losy nie są mi znane. Po wojnie „gospodarzył” w nim PGR. Ze starego wyposażenia nie pozostało nic. Cudem ocalony, powoli, wielkim nakładem powraca do bytu, ale w nowej roli – bazy turystycznej. Przed dworkiem zachował się przepiękny, rozłożysty, potężny, stary dąb. My zaś dalej spacerowaliśmy sędziwą aleją kasztanowców łączącą park z resztkami sadu i stawami do którego dopływał czysty strumyk. I chyba są tu ryby, bo ktoś z miejscowych wędkarzy zawzięcie rzucał blachę na szczupaka. Pasące się konie na pobliskiej łące wydawały się zadowolone z obfitej i soczystej trawy. Tuż przed rozstaniem Andrzej przeprowadzał test „dobrego widzenia”, a mianowicie kazał nam strzelać z wiatrówki do wczorajszych puszek. Za pudło odbierał kluczyki od samochodu i prosił, by za godzinę ponowić próbę. Po drugim podejściu odjechaliśmy do domu zaopatrzeni na drogę w wiejski kawałek chleba i placek.. To był wspaniale spędzony weekend w przyjaznej i życzliwej atmosferze. Poznałem ciekawe miejsca, interesujące historie, oddychałem morskim powietrzem, zobaczyłem i nagadałem (i nie tyko) się ze starymi obieżyświatami z pod znaku Citroëna, podróżowałem z tolerancyjnym pilotem. I nie nudziłem się ani przez chwile! Zapomniałem na kilka godzin o bieżących swoich troskach. Wracając do Poznania z Kaziem po drodze, uzmysłowiliśmy sobie ile trudu i niestety chyba prywatnej kasy kosztowało organizatorów przygotowanie zlotu. I to pierwszy raz – odważyli się, uwierzyli: że mogą i że potrafią. No i im wyszło. I jest to powszechna opinia zlotowiczów. Brawo! Serdecznie dziękujemy: Jackowi, Andrzejowi, małżeństwu Justyny i Sebastiana. Egzamin z odwagi i organizacji – zdany. Z radością podpiszę gospodarzom rekomendacje na deklaracji formalnego przystąpienia do naszej drużyny. A może tak w przyszłym roku ponownie? My dojedziemy i dowieziemy. J.C. Ps. Zielonemu, sędziwemu, ale duchem żwawemu, mojemu Saksofonowu też należą się podziękowania. Woził nas ochoczo jak zawsze, nie buntował się i nie strajkował, i nie pyskował i nie prychał, nie przesadzał z apetytem. J.C.

 

Kategorie: Relacje

0 komentarzy

Dodaj komentarz

Avatar placeholder

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *